Kolejne yaoi od Yushi :)
BaliBliss
"Strach"
Kiedy odważyłem się w końcu otworzyć swoje ociężałe powieki,
zobaczyłem przed sobą rozciągającą się biel na wszystkie możliwe
kierunki, która była tak rażąca, że musiałem przysłonić oczy ręką i
ukryć je w cieniu, bym nie oślepł. Z wolna jednak jako tako
przyzwyczajałem się do panującej tu wszechogarniającej jasności. Ale nie
wiele zdołałem ujrzeć. W owym miejscu nie było niczego, poza
przytłaczającą mnie pustką i uczuciem strachu. Postanowiłem się
rozejrzeć pomimo wszystko. Ostrożnie zacząłem stawiać małe kroczki idąc
przed siebie, przy okazji uważnie lustrując teren. Niestety nic
ciekawego nie rzuciło mi się w oczy. Zrezygnowany tym wszystkim usiadłem
po turecku i zacisnąłem dłonie w pięści z bezsilności. Nie wiedziałem
gdzie jestem, co tu robię, jak mogę się stąd wydostać i najważniejsze.
Gdzie podziewał się w tej chwili mój chłopak Teo. Przecież zawsze był
przy mnie. Nie ważne gdzie bym się znajdował. Westchnąłem i przeczesałem
ręką swoje włosy. Zmarnowanym spojrzeniem ponownie przeczesałem
otaczającą mnie nicość, by po chwili natrafić na jakieś niewielkie
czerwone kałuże. Z wahaniem podszedłem do owych plam i zanurzyłem w
jednej z nich palec, żeby przyjrzeć się temu czemuś bliżej. Okazało się,
że była to krew. Tylko teraz pytanie kogo. Moja na pewno nie. Nie byłem
ranny. Po chwili zastanowienia, postanowiłem jednak ruszyć w ślad za
kolejnymi kroplami, by dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodziło.
Wstałem i ruszyłem za śladami. Nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą, ale
miałem nadzieję, że nie odkryje czegoś makabrycznego. Ta krew nie
wróżyła nic dobrego.
Kiedy tak przedzierałem się przez pustkowie, zauważyłem, że zaczyna
mnie otaczać jakaś gęsta mgła. Nie miałem pojęcia skąd się pojawiła. Ale
miałem złe przeczucia. Przyspieszyłem więc trochę swój i tak już prędki
chód, nadal jednak idąc w wyznaczonym przez szkarłatną czerwień
kierunku. Zacząłem biec, gdy poczułem jak owa mgła gęstnieje i zaczyna
się wokół mnie ciasno oplatać. Czułem ogarniającą mnie panikę. Powoli
traciłem nad sobą panowanie. Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a
ręce opadły mi wzdłuż ciała. Jednak nieprzerwanie biegłem chcąc uciec
przed tym niewidzialnym potworem. W końcu nie wytrzymałem i upadłem
zmęczony tym wysiłkiem na twardą powierzchnię. Stęknąłem głośno i ledwo
się zmusiłem, żeby złapać się za pulsującą głowę. Spanikowany
rozejrzałem się i moim oczom ukazało się jakieś zakrwawione ciało,
leżące nieopodal mnie. Widziałem, że jego klatka piersiowa jeszcze
trochę się unosi. Ledwo, ale jednak. Zmrużyłem oczy chcąc się
tajemniczemu osobnikowi przyjrzeć, gdy nagle mnie olśniło na widok jego
wisiorka lekko zwisającego z zaplątanych włosów. To przecież Teo był tym
nieprzytomnym i zakrwawionym człowiekiem! Mój Teo! Ból ścisnął moje
serce, a łzy zaczęły jak szalone cisnąć się do moich oczu. Kilka z nich
spłynęło po moim bladym policzku. Nie mogłem pozwolić, by mój chłopak
zginął nie wiadomo dlaczego. Kto mógł się dopuścić czegoś tak
karkołomnego?! Zebrałem w sobie wszystkie siły jakie mi pozostały,
spiąłem mięśnie jak tylko mogłem i zacząłem się wolno czołgać w stronę
ukochanego. Tak bardzo nie chciałem, żeby cierpiał. Widziałem jak wielki
wysiłek wkłada, żeby czerpać ostatnie hausty powietrza. Nagle spojrzał
na mnie swoimi pięknymi oczami czarnymi jak noc. Jednak były one puste.
Wyparował z nich cały blask jaki zawsze w nich był. Zabrakło iskierek
radości. A miłości nigdzie nie mogłem odnaleźć w tej ciemnej próżni. Był
niczym lalka. Umierająca lalka, którą kochałem całym sobą. Tak bardzo
nie chciałem, żeby odszedł. Żeby mnie zostawił w tym dziwnym i nieznanym
mi miejscu samego. Dotknąłem opuszkami palców jego twarzy. Przejechałem
kciukiem od powiek do spierzchniętych warg, które tak panicznie
chciałem teraz pocałować. Zmusiłem swoje zmęczone ciało do siadu i
przygarnięcia do siebie Teo. Przytuliłem go najmocniej jak tylko mogłem.
Nie chciałem płakać, jednak łzy już torowały sobie drogę na moim
policzku, swoją trasę kończąc we włosach mojego ukochanego. Musnąłem
lekko jego wargi, kiedy nagle poczułem dłoń na swoim policzku. W tej
chwili patrzył na mnie z uczuciem, którego chwilę temu nie było.
-Yun… – wychrypiał cicho i uśmiechnął się szeroko, pomimo bólu który
przeszywał jego drobne ciałko – …kocham cię – kiedy to usłyszałem już
nie powstrzymywałem swoich łez. Leciały niepohamowane niczym wodospad.
Czułem, że moja twarz jest teraz cała mokra. Jednak nie przejmowałem się
tym. Byłem zbyt przerażony wizją śmierci Teo, żeby interesować się
takimi głupotami. Płakałem jak dziecko. Psychicznie również umierałem,
fizycznie byłem zdrowy. Chciałem umrzeć razem z nim, ale było to nie
możliwe. Nie miałem czym tego zrobić. Siąknąłem cicho w jego koszulę
ocierając łzy, które wypływały bezustannie z moich oczu. Nie mogłem
wytrzymać tych krzyków pełnych bólu brzmiących w mojej głowie.
Nawoływały, wrzeszczały tak głośno, że powoli zaczęło mi się wydawać, że
ktoś jeszcze jest obok naszej dwójki. Tylko, że to było nie możliwe.
Byliśmy tutaj sami. A za kilka chwil zostanę wyłącznie ja. Na tę myśl
moje serce jeszcze bardziej się skurczyło. Miałem wrażenie jakby
krwawiło. Smutek ogarnął całe moje ciało i umysł, gdy usłyszałem
ostatnie świsty powietrza wydobywające się z jego malinowych ust.
Zacisnąłem dolną wargę, aż do krwi, żeby się ponownie nie rozpłakać.
Jednak nie dałem rady. Musiałem dać upust swoim skrajnym emocjom.
Przycisnąłem do siebie jeszcze bardziej jego już martwe ciało i
namiętnie pocałowałem. Jednakże tym razem nie oddał tej pieszczoty, ssąc
moją dolna wargę jak to zwykł robić w takich sytuacjach. Był zimny. Był
trupem. Całe jego ciepło gdzieś uleciało, a razem z nim życie. Tak
strasznie pragnąłem, żeby znowu się do mnie uśmiechnął, ponownie dotknął
mojej twarzy. Spojrzał na mnie tymi swoimi ciemnymi oczętami. Jednak
wszystko straciłem. Bo on już nie oddychał. Zostawił mnie samego.
Spełnił moje najgorsze oczekiwania. Stęknąłem cierpiętniczo, by po
chwili wydać z siebie nieludzki wrzask. Nagle poczułem jak coś uderza w
moją klatkę piersiową. Kilka razy. Zdziwiony spojrzałem zalanymi łzami
oczami na swój tors i dostrzegłem kilka czerwonych plam na swoim
ubraniu. Krwawiłem. A potem upadłem. Umierałem tak jak Teo. Jednak
dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że już się nigdy więcej nie
zobaczymy. Nie dotkniemy. Nie pocałujemy. Nawet nie wyznamy uczuć. Bo
życie po śmierci nie istniało. Przynajmniej ja w to nie wierzyłem.
Szkoda, że umieramy. Chciałem spędzić z nim wszystkie dni swojego
życia i jeden więcej. Jednak najwidoczniej nie było nam to wszystko
dane. Szczęście nie było nam po prostu pisane. Ale ja zawsze będę go
kochać. Zamknąłem oczy, by po chwili poczuć jak tonę w
wszechogarniającej mnie czerni. Otuliły mnie szare pióra ciemności.
Moje serce biło dzikim rytmem, a ja obudziłem się przerażony i
zlany potem. Spanikowany usiadłem na łóżku, ciężko oddychając. Z trudem
łapałem powietrze, miałem tak ściśnięte gardło. Przerażony swoim
koszmarem schowałem twarz w dłoniach głęboko wzdychając. Nagle
usłyszałem cichy szelest obok mnie, a po chwili czułem czyjeś ciepłe
ręce na moim ramieniu. Spojrzałem w tamtym kierunku i doznałem ogromnego
szoku. Kilka centymetrów przed moją twarzą znajdowała się twarz Teo.
Mojego Teo, który umarł. Zjawa lekko się uśmiechnęła i pocałowała mnie
swoimi miękkimi ustami w moje, lekko drgające ze zdenerwowania. Chłopak
patrzyłam się na mnie takim ciepłym wzrokiem, przepełnionym miłością i
czułością.
- Wszystko w porządku kochanie? – szepnął cicho i odgarnął swoją
przydługawą i niesforną grzywkę, która wpadała w oko – zbladłeś trochę.
Słysząc jego głos zamrugałem kilka razy oczami, by upewnić się, że to nie sen. Jednak nic nie wskazywało na to, że to sen.
- Ty żyjesz! – rzuciłem się z krzykiem na zdezorientowanego moim
zachowaniem Teo. Nie zwracałem uwagi na pojawiające się zdziwienie na
jego twarzy. W tej chwili liczyło się tylko to, że żyje i jest
bezpieczny w moich ramionach. Że znowu mogę go przytulić, a on to
odwzajemni – kocham cię! Tak bardzo cię kocham! – krzycząc to, turlałem
się razem z nim po łóżku, co chwilę coraz bardziej zrzucając kołdrę.
Przyssałem się do niego jak rzep, kiedy on śmiał w najlepsze się z
mojego dziwnego zachowania. Przytuliłem go jeszcze mocniej.
- Ja też cię kocham wariacie – zachichotał i wtulił się w mój obojczyk
cicho wzdychając – ale w tej chwili jestem głodny, więc zejdź ze mnie –
mówiąc to zrzucił mnie z siebie cicho chichrając się pod nosem i
pomaszerował do kuchni w poszukiwaniu płatków. Stęknąłem. On potrafił
zniszczyć każdą romantyczną chwilę. Jednak poszedłem za nim i mocno po
przytuliłem od tyłu, kiedy nalewał sobie mleko do zapełnionej miski
jakimiś chrupkami.
- Zrób mi też – mruknąłem i pocałowałem go w policzek, wywołując kolejną falę chichotów z jego strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz