Translate

środa, 5 czerwca 2013

"Strach" by Yushi

Kolejne yaoi od Yushi :)
BaliBliss

"Strach"
Kiedy odważyłem się w końcu otworzyć swoje ociężałe powieki, zobaczyłem przed sobą rozciągającą się biel na wszystkie możliwe kierunki, która była tak rażąca, że musiałem przysłonić oczy ręką i ukryć je w cieniu, bym nie oślepł. Z wolna jednak jako tako przyzwyczajałem się do panującej tu wszechogarniającej jasności. Ale nie wiele zdołałem ujrzeć. W owym miejscu nie było niczego, poza przytłaczającą mnie pustką i uczuciem strachu. Postanowiłem się rozejrzeć pomimo wszystko. Ostrożnie zacząłem stawiać małe kroczki idąc przed siebie, przy okazji uważnie lustrując teren. Niestety nic ciekawego nie rzuciło mi się w oczy. Zrezygnowany tym wszystkim usiadłem po turecku i zacisnąłem dłonie w pięści z bezsilności. Nie wiedziałem gdzie jestem, co tu robię, jak mogę się stąd wydostać i najważniejsze. Gdzie podziewał się w tej chwili mój chłopak Teo. Przecież zawsze był przy mnie. Nie ważne gdzie bym się znajdował. Westchnąłem i przeczesałem ręką swoje włosy. Zmarnowanym spojrzeniem ponownie przeczesałem otaczającą mnie nicość, by po chwili natrafić na jakieś niewielkie czerwone kałuże. Z wahaniem podszedłem do owych plam i zanurzyłem w jednej z nich palec, żeby przyjrzeć się temu czemuś bliżej. Okazało się, że była to krew. Tylko teraz pytanie kogo. Moja na pewno nie. Nie byłem ranny. Po chwili zastanowienia, postanowiłem jednak ruszyć w ślad za kolejnymi kroplami, by dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodziło. Wstałem i ruszyłem za śladami. Nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą, ale miałem nadzieję, że nie odkryje czegoś makabrycznego. Ta krew nie wróżyła nic dobrego. 
Kiedy tak przedzierałem się przez pustkowie, zauważyłem, że zaczyna mnie otaczać jakaś gęsta mgła. Nie miałem pojęcia skąd się pojawiła. Ale miałem złe przeczucia. Przyspieszyłem więc trochę swój i tak już prędki chód, nadal jednak idąc w wyznaczonym przez szkarłatną czerwień kierunku. Zacząłem biec, gdy poczułem jak owa mgła gęstnieje i zaczyna się wokół mnie ciasno oplatać. Czułem ogarniającą mnie panikę. Powoli traciłem nad sobą panowanie. Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a ręce opadły mi wzdłuż ciała. Jednak nieprzerwanie biegłem chcąc uciec przed tym niewidzialnym potworem. W końcu nie wytrzymałem i upadłem zmęczony tym wysiłkiem na twardą powierzchnię. Stęknąłem głośno i ledwo się zmusiłem, żeby złapać się za pulsującą głowę. Spanikowany rozejrzałem się i moim oczom ukazało się jakieś zakrwawione ciało, leżące nieopodal mnie. Widziałem, że jego klatka piersiowa jeszcze trochę się unosi. Ledwo, ale jednak. Zmrużyłem oczy chcąc się tajemniczemu osobnikowi przyjrzeć, gdy nagle mnie olśniło na widok jego wisiorka lekko zwisającego z zaplątanych włosów. To przecież Teo był tym nieprzytomnym i zakrwawionym człowiekiem! Mój Teo! Ból ścisnął moje serce, a łzy zaczęły jak szalone cisnąć się do moich oczu. Kilka z nich spłynęło po moim bladym policzku. Nie mogłem pozwolić, by mój chłopak zginął nie wiadomo dlaczego. Kto mógł się dopuścić czegoś tak karkołomnego?! Zebrałem w sobie wszystkie siły jakie mi pozostały, spiąłem mięśnie jak tylko mogłem i zacząłem się wolno czołgać w stronę ukochanego. Tak bardzo nie chciałem, żeby cierpiał. Widziałem jak wielki wysiłek wkłada, żeby czerpać ostatnie hausty powietrza. Nagle spojrzał na mnie swoimi pięknymi oczami czarnymi jak noc. Jednak były one puste. Wyparował z nich cały blask jaki zawsze w nich był. Zabrakło iskierek radości. A miłości nigdzie nie mogłem odnaleźć w tej ciemnej próżni. Był niczym lalka. Umierająca lalka, którą kochałem całym sobą. Tak bardzo nie chciałem, żeby odszedł. Żeby mnie zostawił w tym dziwnym i nieznanym mi miejscu samego. Dotknąłem opuszkami palców jego twarzy. Przejechałem kciukiem od powiek do spierzchniętych warg, które tak panicznie chciałem teraz pocałować. Zmusiłem swoje zmęczone ciało do siadu i przygarnięcia do siebie Teo. Przytuliłem go najmocniej jak tylko mogłem. Nie chciałem płakać, jednak łzy już torowały sobie drogę na moim policzku, swoją trasę kończąc we włosach mojego ukochanego. Musnąłem lekko jego wargi, kiedy nagle poczułem dłoń na swoim policzku. W tej chwili patrzył na mnie z uczuciem, którego chwilę temu nie było.
-Yun… – wychrypiał cicho i uśmiechnął się szeroko, pomimo bólu który przeszywał jego drobne ciałko – …kocham cię – kiedy to usłyszałem już nie powstrzymywałem swoich łez. Leciały niepohamowane niczym wodospad. Czułem, że moja twarz jest teraz cała mokra. Jednak nie przejmowałem się tym. Byłem zbyt przerażony wizją śmierci Teo, żeby interesować się takimi głupotami. Płakałem jak dziecko. Psychicznie również umierałem, fizycznie byłem zdrowy. Chciałem umrzeć razem z nim, ale było to nie możliwe. Nie miałem czym tego zrobić. Siąknąłem cicho w jego koszulę ocierając łzy, które wypływały bezustannie z moich oczu. Nie mogłem wytrzymać tych krzyków pełnych bólu brzmiących w mojej głowie. Nawoływały, wrzeszczały tak głośno, że powoli zaczęło mi się wydawać, że ktoś jeszcze jest obok naszej dwójki. Tylko, że to było nie możliwe. Byliśmy tutaj sami. A za kilka chwil zostanę wyłącznie ja. Na tę myśl moje serce jeszcze bardziej się skurczyło. Miałem wrażenie jakby krwawiło. Smutek ogarnął całe moje ciało i umysł, gdy usłyszałem ostatnie świsty powietrza wydobywające się z jego malinowych ust. Zacisnąłem dolną wargę, aż do krwi, żeby się ponownie nie rozpłakać. Jednak nie dałem rady. Musiałem dać upust swoim skrajnym emocjom. Przycisnąłem do siebie jeszcze bardziej jego już martwe ciało i namiętnie pocałowałem. Jednakże tym razem nie oddał tej pieszczoty, ssąc moją dolna wargę jak to zwykł robić w takich sytuacjach. Był zimny. Był trupem. Całe jego ciepło gdzieś uleciało, a razem z nim życie. Tak strasznie pragnąłem, żeby znowu się do mnie uśmiechnął, ponownie dotknął mojej twarzy. Spojrzał na mnie tymi swoimi ciemnymi oczętami. Jednak wszystko straciłem. Bo on już nie oddychał. Zostawił mnie samego. Spełnił moje najgorsze oczekiwania. Stęknąłem cierpiętniczo, by po chwili wydać z siebie nieludzki wrzask. Nagle poczułem jak coś uderza w moją klatkę piersiową. Kilka razy. Zdziwiony spojrzałem zalanymi łzami oczami na swój tors i dostrzegłem kilka czerwonych plam na swoim ubraniu. Krwawiłem. A potem upadłem. Umierałem tak jak Teo. Jednak dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że już się nigdy więcej nie zobaczymy. Nie dotkniemy. Nie pocałujemy. Nawet nie wyznamy uczuć. Bo życie po śmierci nie istniało. Przynajmniej ja w to nie wierzyłem. 
Szkoda, że umieramy. Chciałem spędzić z nim wszystkie dni swojego życia i jeden więcej. Jednak najwidoczniej nie było nam to wszystko dane. Szczęście nie było nam po prostu pisane. Ale ja zawsze będę go kochać. Zamknąłem oczy, by po chwili poczuć jak tonę w wszechogarniającej mnie czerni. Otuliły mnie szare pióra ciemności.
 Moje serce biło dzikim rytmem, a ja obudziłem się przerażony i zlany potem. Spanikowany usiadłem na łóżku, ciężko oddychając. Z trudem łapałem powietrze, miałem tak ściśnięte gardło. Przerażony swoim koszmarem schowałem twarz w dłoniach głęboko wzdychając. Nagle usłyszałem cichy szelest obok mnie, a po chwili czułem czyjeś ciepłe ręce na moim ramieniu. Spojrzałem w tamtym kierunku i doznałem ogromnego szoku. Kilka centymetrów przed moją twarzą znajdowała się twarz Teo. Mojego Teo, który umarł. Zjawa lekko się uśmiechnęła i pocałowała mnie swoimi miękkimi ustami w moje, lekko drgające ze zdenerwowania. Chłopak patrzyłam się na mnie takim ciepłym wzrokiem, przepełnionym miłością i czułością.
- Wszystko w porządku kochanie? – szepnął cicho i odgarnął swoją przydługawą i niesforną grzywkę, która wpadała w oko – zbladłeś trochę.
Słysząc jego głos zamrugałem kilka razy oczami, by upewnić się, że to nie sen. Jednak nic nie wskazywało na to, że to sen.
- Ty żyjesz! – rzuciłem się z krzykiem na zdezorientowanego moim zachowaniem Teo. Nie zwracałem uwagi na pojawiające się zdziwienie na jego twarzy. W tej chwili liczyło się tylko to, że żyje i jest bezpieczny w moich ramionach. Że znowu mogę go przytulić, a on to odwzajemni – kocham cię! Tak bardzo cię kocham! – krzycząc to, turlałem się razem z nim po łóżku, co chwilę coraz bardziej zrzucając kołdrę. Przyssałem się do niego jak rzep, kiedy on śmiał w najlepsze się z mojego dziwnego zachowania. Przytuliłem go jeszcze mocniej.
- Ja też cię kocham wariacie – zachichotał i wtulił się w mój obojczyk cicho wzdychając – ale w tej chwili jestem głodny, więc zejdź ze mnie – mówiąc to zrzucił mnie z siebie cicho chichrając się pod nosem i pomaszerował do kuchni w poszukiwaniu płatków. Stęknąłem. On potrafił zniszczyć każdą romantyczną chwilę. Jednak poszedłem za nim i mocno po przytuliłem od tyłu, kiedy nalewał sobie mleko do zapełnionej miski jakimiś chrupkami.
- Zrób mi też – mruknąłem i pocałowałem go w policzek, wywołując kolejną falę chichotów z jego strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz